Google

czwartek, 9 grudnia 2010

Kambodża

W listopadzie wybralismy sie do Kambodzy. Pojechalismy w 6 osob. Nasza czworeczka, nasza Madzia i Ewcia - znajoma z Emiratow. Na miejscu dolaczyl do nas kolega Ewy.
Dawno nic nie pisalam, wiec dla odmiany zamieszcze wspomnienia z wycieczki.

DZIEN 1: (piatek 12)

A wlasciwie jeszcze czwartek. Pakowalam sie do nie wiem ktorej. U Ewy mielismy byc najpozniej o 2 rano, a ja chyba dopiero o 23 skonczylam wybierac, co zabieramy i Jasiu zaczal pakowac. Okolo polnocy wybralismy sie w koncu z domu. Samochod zostawilismy u Ewy na parkingu i taksowka pojechalismy cala szostka na lotnisko. Lecielismy do Dzakarty. Tam wypozyczylismy na 3 godziny samochod, ktory mial nas obwiezc po miescie (i chyba obwiozl, ale ja usnelam na poczatku, a obudzilam sie z powrotem na lotnisku - wyjezdzalam strasznie przeziebiona, zatkana i w ogole nie do zycia).
I polecielismy do Kuala Lumpur. W Kuala Lumpur bylismy noca, a nastepny samolot mielismy wczesnym rankiem. Zatrzymalismy sie wiec w hotelu lotniskowym i nastepnego dnia ruszylismy w dalsza droge.

DZIEN 2: (sobota 13)

W sobote raniutko ruszylismy w koncowa trase - do Kambodzy.
Wyladowalismy okolo 9 rano i pojechalismy busem do hotelu. Hotel mielismy zalatwiony przez tutejsze biuro. Byl fajny. Mielismy dwa polaczone pokoje - w kazdym pokoju 2 osoby dorosle i dziecko.
W hotelu bylo KASYNO!!! Zaczelismy jednak od sniadania. Przebralismy sie i ruszylismy w miasto. Odwaznie postanowilismy zwiedzac miasto na piechote.
Zawedrowalismy do zamku krola. Flaga wskazywala, ze krol byl - ale nie wyszedl sie z nami przywitac. Niby monarcha, a maniery takie sobie. (Jak bylismy w Anglii tez krolowa sie z nami nie witala). Musialam sobie bluzke przy wejsciu kupic, bo wchodzac do zamku trzeba zakryc nogi do kolan i ramiona. Mialam dlugie spodnie, ale bluzke na ramiaczkach.
Obejrzelismy zamek z przewodnikiem. Lubie zwiedzac z przewodnikiem. Wtedy nawet muzea, zamki i ruiny sa ciekawe gdy ktos opowiada o starodawnych dziejach i bohaterski wskrzesza czas ;) Przewodnik opowiedzial do czego sluzy kazda sala i kiedy byla zbudowana oraz o roznych zwyczajach i wydarzeniach rodu krolewskiego. Na przyklad obecny krol Kambodzy szuka zony. No ale nie powiedzial, na czym to szukanie polega - zreszta ten krol staro wyglada i brzydki jest, wiec dziewczyny sie nawet nie zainteresowaly. (Tzn. te dorosle dziewczyny, a nie moje coreczki :)) ).

Gdy wyszlismy z zamku zaczepil nas kierowca tuk-tuka. Tuk-tuk to taka jakby mini dorozka "powozona" przez kierowce na motorze. (Widac, ze Cambodia bogatsza od Nepalu - w Nepalu tuk-tuki "powozili" na rowerach). Koniecznie chcial nas wziasc na wycieczke po Phnom Pen. Wsiedlismy wiec i pojechalismy do swiatyni . Przy wejsciu kupilismy nasze pierwsze kartki pocztowe (10 sztuk za 1$). Jas poszedl po bilety i weszlismy na gore po stromych schodkach, wiec zmachalismy sie wchodzac. Na gorze okazalo sie, ze Jas ma tylko okladke od kartek, bo kartki gdzies zgubil. Zal mi sie zrobilo, ze kupil takie ladne kartki i mu wypadly, wiec niewiele myslac zbieglam na dol, by ich poszukac. Oddali mi je przy biletach - bardzo z siebie zadowolona wbieglam na gore (juz prosciej, bo tak mnie nioslo, by sie pochwalic, ze znalazlam kartki) - a na gorze Jasiu mowi: "jestes moj prawdziwy Krakus - ze tez chcialo Ci sie po kartki za $1 biec jeszcze raz po tych bwszystkich schodach".... Gdy stamtad wyszlismy robilo sie ciemno, wiec postanowilismy pojechac cos zjesc. Poszlismy do bardzo fajnej restauracji na statku - nazywala sie Titanic. Gdy skonczylismy jesc Madzia zabrala dziewczynki do hotelu, a my poszlismy jeszcze na zakupy. Gdy wrocilismy, Jasiu zajal sie dziewczynkami a my (tzn dorosle dziewczyny) poszlysmy do kasyna. Gralysmy w ruletke. Wygralysmy - zgarnelysmy wygrana i na plusie wrocilysmy do pokoju - ku wielkiemu zdziwieniu Jasia, ktory spodziewal sie, ze przepadniemy na pol nocy.


DZIEN 3: (niedziela 14)
Nastepnego dnia wstalismy okolo 8 rano i po pysznym sniadaniu z bufetu ruszylismy w miasto. Wzielismy tuk-tuka spod hotelu i pojechalismy do Muzeum Narodowego. Tam wynajelismy przewodniczke, ktora opowiadala nam o muzeum, tym co sie tam znajduje, a rowniez o roznicy miedzy hinduizmem a buddyzmem, bo glownie te dwie religie tu wystepuja oraz, ze ludzie w Kambodzy zmieniaja religie wraz ze zmiana krola . Obie religie sa do siebie zblizone - w kazdym razie dla nas :)
Potem tuk-tukiem pojechalismy do jednego z najbardziej znanych wiezien z czasow wojny w Kambodzy. Cos takiego jak nasz Oswiecim - tyle, ze tam zginelo mniej ludzi, ale byli straszliwie torturowani. Weszlam do jednego pomieszczenia, zobaczylam, o co chodzi i natychmiast wyszlam.
Pojechalismy znow na male zakupy. Dziewczynki byly zmeczone, wiec ja zostalam z nimi w tuk-tuku, a reszta poszla na zakupy.
W muzeum kupilysmy ksiazke, ktora czytalam dziewczynkom. Podszedl do nas jakis mlody (bardzo obdarty) chlopak usiadl i spytal, czy tez moze posluchac (usiadl na ziemi kolo nas). Powiedzialam, ze moze, wiec siedzial i sluchal, a potem spytal, czy moze tez poczytac i siedzial, i czytal, a co jakis czas pytal o slowo, gdy nie rozumial. Zal mi go strasznie bylo, bo widac, ze nie byl glupi i znal angielski – ale byl bardzo biedny. Dalam mu pare groszy na jedzenie – niestety sama nie zbawie swiata.
na nastepnym postoju Madzia zostala z dziewczynkami, a ja z kolei poszlam na zakupy.

A po zakupach pojechalismy obejrzec Killing Fields czyli miejsce, gdzie w czasie wojny dokonano masowego mordu wielu ludzi. Nie bede tego opisywac, bo sposob mordowania byl tak okrutny, ze w glowie sie nie miesci, ze czlowiek moze tak zrobic drugiemu czlowiekowi. Jestesmy z tym naszym rozumem gorsi od zwierzat.
Wrocilismy do hotelu, przebralismy sie i znalezlismy biuro, ktore moglo nam zalatwic wycieczke statkiem po okolicy. Umowilismy sie na wycieczke nastepnego dnia, a takze kupilismy od nich bilety na podroz statkiem w 2 dni pozniej do Siem Reap.
Obok byla bardzo polecana restauracja z super widokiem na wode i chcielismy tam zjesc, ale nie bylo miejsca. Zaczelo strasznie lac - urwanie chmury - a nas nie chcieli przyjac. Nie bylismy wiec zachwyceni, ale postanowilismy wrocic do hotelu. Nasz hotel jest znany z tego, ze ludzie przyjezdzaja przegrac tam duzo w kasynie - taksowkarz zazyczyl wiec sobie $10 - za 5 minut jazdy. Ogolnie mi to nie przeszkadza, ale dla zasady mu powiedzialam, ze zaplace tylko $5. On na to ze $7 i ani grosza mniej. To ja na to, ze nie ma sprawy wezme tuk-tuka za $3. Jasiu zaczal protestowac, ze on woli 10 zaplacic niz moknac w tuk-tuku, ale na szczescie kierowca tego nie zauwazyl, bo ku ogolnej radosci innych chowajacych sie na schodach przed deszczem Europejczykow natychmiast zgodzil sie na 5 :)))))) Czy ja wygladam na wariatke, ktora by jechala tuk-tukiem, by zaoszczedzic 2 dolary???
Pojechalismy wiec na kolacje do hotelu, a potem wszyscy padlismy, by nastepnego dnia miec sile na wycieczke.

DZIEN 4: (poniedzialek 15)
Wycieczka miala sie zaczac o 9 rano, wiec gdy o 9:15 nadal czekalismy w hotelu zadzwonilam do biura. Okazalo sie ze tuk-tuk jest w drodze.
Rzeczywiscie pare minut potem tuk-tuk juz byl. Zabral nas na nasz statek. Porzadny statek - taki drewniany w stylu dawnych emirackich lodzi.
Od razu wdrapalismy sie na gorny poklad. Rozebralismy, jak sie dalo – tzn. rozebralam dziewczynki do majtek, a my bylysmy w szortach i bluzeczkach.
I poplynelismy. W Kambodzy bardzo duzo domow budowanych jest na wodzie. Stoja na palach. Chyba z przyzwyczajenia stoja. Niektore pale sa polamane. W innych miejscach na palach betonowych postawiono drewniane i tak sie opieraja jedne na drugich. Ale wyglada to super. Sasiedzi odwiedzaja sie na lodkach:) Plynelismy sobie podziwiajac te krajobrazy, opalajac sie i robiac mase zdjec. Az dobilismy do brzegu i
poszlismy zobaczyc "fabryke" jedwabiu. Czyli w chatce przy drodze stalo kilka tkalni i siedzialy tam lokalne kobiety i dziewczyny i tkaly jedwab na tkalni. My wszystkie tez usiadłysmy aby chwile potkac. Kobiety pokazywaly nam, jak to sie robi, jak sie uklada wzory i jak nawija nici. I ogolnie fajne to bylo. A potem kupilam tam sobie super torbe - chyba nie z jedwabiu, ale i tak bardzo ladna - haftowana.
A nastepnie dziewczyna wziela nas obok do swiatyni.
Ta swiatynia bardzo mi sie podobala. Wszedzie chodzilo duzo przebranych w te swoje pomaranczowe szaty mnichow. Mnichow buddyjskich nie mozna podobno zaczepiac, ale ja do nich machalam i tez mi odmachali. A potem spotkalismy grupe, ktora jadla i spytalam, czy moge sobie zrobic z nimi zdjecie i zrobilam. A potem zobaczylismy jednego, ktory rozmawial przez komorke, wiec zrobilismy mu zdjecie. Mnich buddyjski na telefonie :))
I tak, mimo piekielnego upalu, milo spedzalismy sobie czas. Az nadszedl czas wracania na lodke gdzie podano nam obiad. Innym smakowalo, wiec nie moge narzekac, bo bede jedyna narzekajaca. Dzieci niestety sie nie najadly - a mi smakowala tylko zupa.
Gdy zjedliśmy, stwierdzilismy, ze kapitan kieruje sie do brzegu. Wycieczka miala trwac 4 godziny, a minely zaledwie 2,5. Zadzwonilismy do biura podrozy, byli bardzo mili kazali kapitanowi plynac dalej – mieliosmy mu powiedziec gdy bedziemy chcieli wracac. Poplynelismy w druga strone. I pozwiedzalismy jeszcze troche. Tym razem mielismy do wyslania 40 kartek pocztowych, wiec wzielysmy sie za wypisywanie.
I gdy w koncu stwierdzilismy, ze jestesmy zadni nowych wrazen, ruszylismy w strone brzegu. Czekal tam na nas tuk-tuk, ktory bardzo chcial nas gdzies zabrac. Byla taka jedna swiatynia, ktora chcielismy obejrzec. Oddalona o jakies 40 km. Spytalismy, czy nas tam zabierze, a on stwierdzil, ze oczywiscie to zaden problem dla niego. Jechalismy z 1.5 albo 2 godziny, a slonce palilo nas w plecki (tzn mnie i Madzie w plecki, a Ewe bardziej z boku). A zanim dojechalismy Ula zasnela sobie smacznie. Swiatynia jest boczywiscie na gorze. Na czubek wchodzi sie po 200 schodkach. Zostawilismy spiaca Ule pod okiem naszego kierowcy i zaczelismy wspinac sie z naszym przewodnikiem. W polowie drogi nie moglam jednak isc dalej na gore, bo caly czas myslalam o alarmie, jaki Ula podniesie, gdy sie obudzi, a obok nie bedzie mamusi. Powiedzialam wiec, ze ja na nich poczekam na dole i ruszylam w droge z powrotem. Nie uszlam nawet 3 minut, gdy spotkalam Ule idaca na gore z naszym kierowca. Powiedzial, ze zapronowal, ze ja wezmie na rece, ale ona nie chciala i ze jest bardzo dzielna. Ucieszylam sie bardzo. Wzielam ja za raczke i poszlysmy gonic reszte wycieczki. Powiedzialysmy im najpierw, ze zeszlam na sam dol, a potem tak szybko weszlymy, bo Ula jest taka dzielna - ale potem im powiedzialysmy prawde. Przed swiatynia sciagnelismy buty i kapelusze. Kupilismy kadzidla i kwiaty, i jakis czlowiek powiedzial, ze mozemy isc je zlozyc buddzie. Izunia najpierw nie bardzo chciala, bo powiedziala, ze drugie przykazanie mowi,ze nie wolno czcic innych bogow, ale jej powiedzialam, ze my sie nie bedziemy do niego modlic tylko jest to lekcja poznawania innych kultur, a buddyzm jest filozofia, a nie religia, wiec moze spokojnie isc zlozyc kwiaty.
Fajne to bylo - usiadlysmy na kolanach przed budda i musialysmy pomyslec zyczenie. Nastepnie rozpalone kadzidla wlozylysmy w specjalne miejsce z boku, a 3 kwiaty (kazdy pek mial 3 kwiaty lotosu) trzeba bylo wsadzic za budde (po jednym za kazdym, bo byly tam 3 figurki). I podreptalysmy dalej.
Dalej wedrowalismy w dol i w gore po mnostwie schodow az trafilismy do innej swiatyni. Ula i ja zostalysmy podziwiac widoki z gory, a reszta wycieczki poszla zwiedzac. (My zobaczymy na zdjeciach :)))).
I gdy mocno juz zmeczeni wracalismy do miasta, zadzwonilismy do naszego zaprzyjaznionego juz biura podrozy i poprosilismy, by nam zamowili stolik w tej restauracji, w ktorej 2 dni wczesniej nas nie przyjeli. Najpierw pomyslelismy, ze jak nas nie chcieli to do nich nie pojdziemy, ale potem doszlismy do wniosku, ze tyle tam ludzi, ze na pewno skurczybyki musza miec dobre jedzenie, wiec postanowilismy pojsc, ale „za kare” nie zostawic napiwkow :)))))))))) I gdy weszlismy wlasnie zaczelo padac. Mielismy wiec duzo szczescia i zjedlismy pyszne jedzonko.
A potem szybciutko padlismy spac.


DZIEN 5: (wtorek 16)
Bardzo bylismy zadowoleni z tego biura, wiec zamowilismy sobie u nich nastepna wycieczke.
Tym razem minibusem z przewodnikiem po miejscach oddalonych od Phnom Penh.
Nazw nie pamietam. Najpierw weszlismy do buddyjskiej swiatyni, gdzie przy wejsciu czlowiek gral na takim fajnym instrumencie - podobno gral hymn Zjednoczonej Europy, ale przy moim pierwszym stopniu muzykalnosci nie moge tego zweryfikowac. Opowiedzial nam, ze budda ma sie odrodzic 5 razy. Jeszcze czekaja na jego ostatnie wcielenie, ktore ma byc chyba za 400 lat. Opowiedzial o budowie tego miejsca i porobilismy rozne zdjecia.
Potem pojechalismy do swiatyni, ktora znajdowala sie oczywiscie znow na czubku gory - co oni maja do budowania tak wysoko i wspinania sie po tylu schodach - to chyba w celu samoumartwiania :)
Dziewczynki zasnely, wiec z nimi zostalam i jak sie obudzily popedzilysmy na gore.
Na schodach wyrysowane byly zwierzeta, ludzie i kwiaty, wiec szukajac schodow z obrazkami szybciej nam sie szlo. A na gorze przy wejsciu bylo pelno hamakow. Wspielysmy się wiec najpierw jeszcze troche by z czubka gory podziwiac cale miasto Phnom Pen u podnoza gory, a potem dziewczyny pobiegly na hamaki, a my przeszlismy pod miejsce, gdzie wyrysowana byla historia zycia buddy.
A potem pojechalismy jeszcze do zoo. Po ilosci miejsc, ktore odwiedzilismy zaczynajac od wspanialego zoo w Singapurze, poprzez safari na SriLance, naturalnej przyrodzie w Keni, oraz calkiem niedawno znow w naturze, w Nepalu - zoo nie zrobilo na nas zadnego wrazenia. Ja nawet nie wysiadalam z samochodu. Przed wejsciem do zoo upiekli nam kurczaka i dostalismy najdrozszy obiad w Kambodzy. Ale dobre bylo. I tez byly hamaki i sie bujalismy.
I to byl wlasciwie koniec wycieczki i potem wrocilismy do hotelu. Dochodzila 17 i zblizal sie zachod slonca. Zostawilismy dzieci pod czujnym, sprawdzonym juz, okiem cioci Madzi, oraz cioci Ewy (ktora podejscie do dzieci ma wspaniale i dziewczyny garnely sie do niej z duza checia) i poszlismy z Jasiem na spacer. Porobilismy zdjecia i kupilismy blok rysunkowy i kredki dla dziewczynek, by mogly sobie porysowac.
Potem ja i Jasio poszlismy do kasyna, bo ja chcialam miec zdjecie jak gram, ale nie pozwolili nam robic zdjec. Kolacje zjedlismy w hotelu Na polpietrze byla przeszkolna kawiarnia, z ktorej widac cale kasyno. Poszlismy wiec tam cala paczka na soczki i z gory obserwowalismy jak ludzie traca majatki. Bylo to duzo bardziej wciagajace niz sama gra w kasynie. Z min i zachowania widac bylo, czy juz wszystko stracili czy dopiero troche, czy dobrze im idzie czy jednak gorzej. Byli ludzie ktorzy kolejka za kolejka tracili wszystkie zetony, a jednak desperacko grali dalej.... Bawilismy sie jak mafiozo obserwujacy z gory jaskinie hazardu :)))))))))
I tak milo i wesolo zakonczylismy dzien oraz pozegnalismy sie z Phnom Pen.
Nastepnego ranka, bardzo wczesnie, mial przyjechac po nas samochod i zabrac nas do przystani skad lodzia mielismy poplynac do Siem Reap.

DZIEN 6: (sroda 17)
Wstalismy jakos nieziemsko wczesnie rano. O 6:30 przyjechal samochod. Dostalismy suchy prowiant na pozegnanie (potem okazalo sie, ze restauracja byla juz otwarta, ale bylo za pozno, by jesc na miejscu), zebralismy manatki i zapakowalismy sie do samochodu. Kierowca wcale nie byl pewien, skad ta lodka ma odplywac, ale mu powiedzieli, ze ma nas wypuscic gdzies kolo Night Market. No to nas wypuscil - na szczescie dobrze trafilismy. Dostalismy bilety i poszlismy zajac miejsce. Oryginalnie to ta lodka ma miec miejsca tylko pod pokladem i dach na pewno nie sluzy, by na nim siedziec. Ale jak to bywa w tej czesci swiata - sprzedali za duzo miejsc i Ci, co przyszli za pozno siedzieli na dachu. My bylismy na tyle wczesnie, ze mielismy 5 miejsc kolo siebie. Patrzylismy, jak lodka powoli wypelnia sie. Ruszyli dokladnie o 7:30 i Jasiu od razu wyszedl na poklad. I wlasciwie prawie cala droge byl na pokladzie.
A my tez troche chodzilysmy na poklad, wypisywalysmy kartki do rodziny, bawilysmy sie w pomidora i ogolnie probowalysmy wesolo spedzic te 4 godziny. Tzn. przewidywane 4 - tak oglaszali ze plyna 250 km przez 4 godziny, a plynelismy 6.5 godziny. Potem kierowca z hotelu powiedzial, ze ta lodka zawsze plynie 6.5 i byl zdziwiony, ze nam powiedziano o czterech. Podczas podrozy w pewnym momencie wszyscy usnelismy, a gdy sie obudzilismy okazalo sie, ze suchy prowiant z hotelu byl zbawczy, bo glodni bylismy jak wilki.
Na ostatnim odcinku przed Siem Reap przeplywa sie przez cale takie miasteczko zbudowane na wodzie. Ludzie tam poruszaja sie na lodkach, a niektore dzieci plywaly sobie w miskach :) Miasteczko to zrobilo na nas duzo wieksze wrazenie niz to w Phnom Pen. Bo w Phnom Pen bylo blisko do brzegu, a tu naprawde na srodku rzeki nagle zbudowane bylo miasteczko. Poplynelismy potem je zwiedzic, wiec opisze je dokladnie w 8 dniu wycieczki.
Na ladzie czekal na nas Mr. Bee - ktorego nazywalismy miedzy soba Panem Pszczolka. Czekal, by zabrac nas do hotelu. Byl mily i dobrze mowi po angielsku - wiec postanowilismy go zatrudnic na dluzej.
Ustalilismy, ze rzucimy tylko walizki do pokoju i zejdziemy na dol, by mogl roztaczac przed nami uroki swego miasta. W hotelu czekal na nas znajomy Ewusi - Sylvian - wiec i jemu dalismy pare minut, by przygotowal sie do wycieczki.
Do Siem Reap wszyscy jezdza ogladac Angkor Wat. Zbior swiatyn, które Europejczycy odkryli stosunkowo niedawno. Jest ich duzo i sa porozrzucane, kupilismy sobie wiec trzydniowy bilet.
I od razu pojechalismy do pierwszej swiatyni. Bylo pozno, dzieci byly zmeczone, a do swiatyni (nastepna na czubku gory) mozna bylo wdrapac sie na wlasnej dwojce lub wjechac na sloniu. Na sloniu przyjemniej. Zreszta Ewy marzeniem bylo pojezdzic na sloniu. Wypozyczylysmy sobie wiec dwa slonie. Na jednego wsiadly Madzia i Ewa, a na drugiego ja z Izunia i Kuleczka. Jasiu poszedl na wlasnej dwojce, a potem wrocil kawalek droga dla sloni, by zrobic nam ladne zdjecia. Sylvian poszedl z Jasiem na piechote. Gdy juz dojechalismy na gore, to trzeba bylo jeszcze do swiatyni wspiac sie po tak stromych schodach, ze wchodzac na jeden schodek tych wyzej nalezy trzymac sie rekami i z daleka wspinajacy ludzie wygladaja jak malpki w ubraniach. Wspielismy sie wiec i z samego szczytu ogladalismy przepiekny zachod slonca. Naprawde warto bylo.
Pan Pszczolka czekal na nas na dole i spytal, co bysmy chcieli dalej robic. Dalej chcielismy pojsc obejrzec lokalne tance i zjesc lokalne jedzenie. No powiedzmy niektorzy chcieli lokalne, a inni bardziej miedzynarodowe - wiec chcielismy tak, by wszyscy byli zadowoleni. :))
Zabral nas do restauracji pelnej turystow, w ktorej dostalismy dokladnie to, co chcielismy. Zaprosilismy, by usiadl z nami, ale powiedzil, ze poczeka na zewnatrz. Tance byly bardzo fajne, troche przypominaly te hinduskie tance, na ktore Iza kiedys chodzila. Kazdy ruch reki, nogi czy ulozenie palcow - nawet mimika twarzy - byly dokladnie wycwiczone. Naprawde warte zobaczenia.
Zadowoleni z tak „napakowanego” dnia uznalismy, ze mamy dosc wrazen. I wtedy Pan Pszczolka zaproponowal nam, ze wezmie nas jeszcze na masaz.
Jasiu zaoferowal, ze zajmie sie dziecmi i zebysmy sobie pojechaly. Uliczka byla pelna klubow, a u wejscia do kazdego czekaly lokalne dziewczyny. Podjechalismy do malego miejsca, gdzie za $10 mozna miec godzine masazu. Pan Pszczolka zostawil nas tam i pojechal odwiezc Jasia, dzieci i kolege do hotelu.
Weszlysmy do centrum masazu... Zaprowadzono nas do pokoju - calego z przyciemnionym na rozowo swiatlem, trzema materacami na podlodze i pizamami - pasiaste spodnie i bluzka z obrazkiem swiatyni. Poproszono bysmy sie przebraly. Przebralysmy sie, grzecznie usiadlysmy na swoich materacach i stwierdzilysmy, ze czujemy sie jakby nas w kiciu zamkneli. No a potem przyszly panie masazystki i masaz byl fajny chociaz jeszcze mialysmy przypalone troche plecy i skora jeszcze bolala.
My z Madzia komentowalysmy odczucia, ale Ewusia kazala nam byc cicho i relaksowac sie - no to sie relaksowalysmy :)))
I takie wymasowane i zrelaksowane wrocilysmy do hotelu i grzecznie poszlysmy do swoich lozeczek.
Z panem Pszczolka umowilismy sie na 8 rano na dzien nastepny.

DZIEN 7: (czwartek 18)

Rano dziewczynki popedzily na basen, a my korzystajac z chwili spokoju powylegiwalismy sie jeszcze. Potem poszlismy na sniadanko - i tak nie spieszac sie wcale, dopiero pare minut przed 9, bylismy gotowi do wycieczki. Pan Pszczolka cierpliwie na nas czekal - pokrotce okreslil atrakcje, ktore proponowal nam na ten dzien i cala siodemka ruszylismy w droge.
Pierwszym punktem programu byla glowna swiatynia Angkor Thom. Wokol tej swiatyni mozna pojechac na sloniu. Na slonia trzeba jednak czekac az 40 minut. Poszlismy wiec piechota obejrzec wnetrze - niestety nie wzielismy przewodnika, wiec moglismy tylko podziwiac. Trzeba przyznac, ze nawet takiego sceptyka ruin jak ja swiatynia ta pozytywnie zaskoczyla. Kamienie, z ktorych jest zrobiona, ulozone sa w olbrzymie twarze - wizerunki buddy. Gdy wchodzi sie do srodka ktorymkolwiek wejsciem, z kazdej kolumny spoziera wielka, kamienna twarz buddy. Robi to niesamowite wrazenie i jest warte zobaczenia osobiscie, bo zdjecia nie oddaja uroku tego miejsca. 40 minut minelo naprawde szybko i byl czas na slonie. Ja jednak nie zdecydowalam sie jechac. Na jednym sloniu pojechal Jasiu z Madzia i Kuleczka, a na drugim Ewcia z Sylvianem i Izunia.
Ja najpierw chcialam zostac w samochodzie z klimatyzacja, ale potem wymyslilam, ze bede robic zdjecia i wzielam od Jasia aparat i cale 15 minut bieglam przed sloniami i robilam zdjecia.
Potem poszlismy takim dlugim murem do nastepnych ruinek. I tak sobie zwiedzalismy te ruinki i zwiedzalismy, a na koncu zrobilismy duze zakupy :)))
Bieg za sloniami i upal jednak mnie zmeczyl, rozbolala mnie glowa i ... usnelam. Wiec do tej nastepnej bardzo waznej swiatyni Angkor Wat oni poszli sami.
Obudzilam sie z poltorej godziny pozniej, gdy zbieralo sie na deszcz. Wyslalam im SMS, by wracali, bo bedzie padac - ale juz bylo za pozno. Pomyslalam o mojej biednej rodzince - nie wiedzialam, czy tam jest gdzie sie schowac - pozyczylam dwie parasolki od Pana Pszczolki i w tej ulewie pognalam do swiatyni.
Dobrze, ze akurat ten moment wybralam - bo Jas mial moj bilet i bym nie weszla - a w taka ulewe nikt nie sprawdzal. Wpadlam do przedsionka i zaczelam nawolywac, ale nikt sie nie odezwal. Ruszylam wiec dalej wypatrujac ich. Doszlam do nastepnych budynkow - tam tez nasluchiwalam moich malenstw. I juz juz mialam zrezygnowac, gdy zobaczylam ze Jasiu schodzi ze schodow. Wyslalam im SMS, ze pedze do nich z parasolkami, wiec Jasiu szedl do mnie z biletem. Zdziwil sie bardzo, jak mi sie udalo tak daleko dotrzec i zaprowadzil do reszty towarzystwa. Stali w kolejce, by wdrapac sie na jeszcze jedna wieze i dokladnie obejrzec ruiny z gory. Dzieci wpuszczali tam od 12 lat, wiec ja na ochotnika zostalam z dziewczynkami na dole - no bo wlasnie przestalo padac. Gdy oni zeszli z gory akurat przyszly panie ubrane jak tancerki z poprzedniego wieczora i mozna bylo robic z nimi zdjecia. Napstrykalismy wiec sobie zdjec.
Slonce przepieknie zaczelo wlasnie zachodzic, a to zawsze ladnie wyglada. Szlismy wiec podziwiajac wszystko.
Mozna tez bylo pojezdzic tam konno. Dziewczynki oczywiscie chcialy (tym razem male dziewczynki - czyli moje prywatne) - one pojechaly wokol jeziora, a my robilismy sobie duzo zdjec w roznych konfiguracjach.
A na zakonczenie dnia postanowilismy zwiedzic tzw. Night Market, gdzie mozna zrobic zakupy. Zaraz na poczatku w wielkim brodziku z malymi rybkami mozna bylo dostac bardzo nietypowy masaz. Do brodziku z rybkami wtyka sie nozki, a rybki zaczynaja je obgryzac. Na poczatku bardzo to laskocze, ale mozna sie przyzwyczaic. Reklama twierdzi, ze po skonczeniu obgryzania nogi sa jak pupa niemowlaka. Jesli ktos wytrzyma minute, to dostaje za darmo ichnie piwo. Sylvian powiedzial, ze piwo na reklamie przyciagneloby wiecej klientow niz pupa niemowlaka. W kazdym razie cala nasza 7 skusila sie na taki masaz i siedzielismy ze 40 minut.
Potem nasze duze dziewczyny znow poszly na zakupy - ale ile razy mozna robic zakupy - wiec ja i male dziewczynki poszlysmy na nastepny masaz stop :)))
Moje male dziewczynki byly zachwycone, chociaz Ula stwierdzila, ze troche nudno tak lezec bezczynnie przez 15 minut - to co ja mam powiedziec, jej nikt nie kazal sie przy tym relaksowac w ciszy!!! :)))))))))
Umowilismy sie z panem Pszczolka znow na 8 rano i na kolacje wrocilismy do hotelu. Nie mieli bufetu - bylismy zreszta jedynymi goscmi. Ale kolacja byla pyszna. Polubilam zupe z dyni i koniecznie musze sie ja nauczyc robic. A potem znow wszyscy grzecznie poszlismy do lozeczek.

DZIEN 8: (piatek 19)
Dziewczyny wstaly jeszcze wczesniej, by moc rano isc na basen. Kolega Ewci tez poszedl na basen, gdy uslyszal ze moje szkraby tam sa. Potem dziewczynki wykapalam i znow pan Pszczolka musial na nas czekac. Powiedzial, ze juz nie mamy duzo czasu, a on bardzo poleca obejrzec nam jeszcze 2 swiatynie - Tree Temple (Ta Prohm) oraz Lady Temple (Bakseng Srei). On to tak nazwal, ale oficjalnie to sie jakos inaczej nazywa.
Tree Temple jest najbardziej zblizona wygladem do tego jak wygladaly te swiatynie, gdy je pierwszy raz odnaleziono. Korzenie drzew otulaja mury swiatyn i patrzac ma sie wrazenie, ze wkrotce rozerwa te mury na strzepy. Nigdy zreszta nie widzialam, by drzewo tak wrastalo w budynek, wiec fajnie to wygladalo.
W tej swiatyni Angelina Jolie nagrywala "Tomb Rider", gdy z drzewa wpadla wprost do studia hollywodzkiego :)))) Tzn. gdzies tam indziej, ale ja nie ogladalam filmu, a reszta byla nakrecana juz w studio. Kupilismy sobie CD z lokalna muzyka, oblazly nas troszke mrowki i wrocilismy do samochodu.
Lady Temple zrobiona jest z troche innego kamienia - rozowego. To wlasnie tu mam takie piekne zdjecie z Izunia. Zaraz przy wejsciu stal jakis bialy osiol (tzn. facet) i komorka robil zdjecia lokalnym dzieciom, palac papierosa i wypuszczajac na te dzieci kleby dymu. Powinni zabronic palenia w tych miejscach.
Potem moje dzieci zaczely narzekac, ze sa glodne. Juz nas kiedys, w Turcji chyba, Iza spytala czy my pamietamy, ze dzieci sie karmi - od tego czasu staramy sie o tym zawsze pamietac. Zamowiony mielismy jednak helikopter. Cale 8 minut nad ta glowna swiatynia. Ja nie chcialam leciec i powiedzialam, ze z dziewczynkami zostane w samochodzie. W koncu latam z Jasiem i latam parachutem i na 8 minut uwazalam, ze nie warto sie wzbijac.
Reszta wycieczki jednak poszla. No a potem mielismy plynac lodka na zwiedzanie plywajacej wioski. Powiedzialam jednak, ze nie wezmiemy dzieci glodnych i ja moge wrocic z nimi do hotelu, a oni niech sobie plyna. Wtedy Pan Pszczolka wpadl na swietny pomysl - ze wezmemy KFC na wynos, zjemy w samochodzie w drodze na lodke i wszyscy poplyniemy. Dziewczynki byly podwojnie zadowolone - raz, ze plyna, a dwa, ze w koncu dostaly "normalne" jedzenie :)))))))
Wioska, ktora zaczelam juz opisywac, gdy wplywalismy do Siem Reap, jest po prostu niesamowita. Tego sie nie da opisac tylko trzeba zobaczyc, mam nadzieje, ze zdjecia oddadza nieprawdopodobnosc tego miejsca. Ci ludzie kapia sie w tej rzece, hoduja na niej dziwne rosliny na zakotwiczonych tratwach, w klatkach trzymaja swinie, a w domkach psy. Dzieci plywaly w miskach lub skakaly pomiedzy lodkami. A wszystko tetnilo zyciem.
Ktos powinien zbudowac tam domek, ktory bedzie mozna sobie na pare dni wynajac i czlowieka z naszej cywilizacji wpuscic tam tylko z lodka na tydzien – taka szkola przetrwania :)
Ciekawe ile by przetrwal :))))))
W przewodniku Lonely Planet przeczytalam, ze Blue Pumpkin jest to fajna restauracja, ale okazala sie barem szybkiej obslugi i nie warto bylo sie tam zatrzymywac. Poprosilismy, wiec pana Pszczolke, by polecil nam cos innego. Polecil nam FCC czyli inny oddzial tej samej restauracji, w ktorej kiedys jedlismy w Phnom Pen. Jedzenie bylo zupelnie inne, ale pyszne. Znow okazalo sie, ze trzeba miec rezerwacje. Przekonywalam jednak, ze my mamy rezeracje i w koncu polaczyli 3 stoliki i posadzili nas. Zjedlismy wiec i pojechaismy do hotelu. Jas zaczal pakowac walizy, Madzia byla zmeczona, a Ewa i ja znow poszlysmy na masaz. Tym razem w bardziej ekskluzywnych warunkach w hotelu i kazda z nas wziela sobie po 2 masazystki .
Ewusia znow kazala mi sie relaksowac, wiec masowali nas w ciszy, ale i tak bylo fajnie. Chociaz ja wole Tajski masaz, bo jest mniej uciskowy i przez to lagodniejszy.
I tak przyjemnie zakonczylismy nasza wyprawe do Kambodzy.

DZIEN 9: (sobota 20)
Raniutko o 5:30 poszlismy na sniadanie. Z Siem Reap polecielismy do Kuala Lumpur, gdzie w koncu po 9 dniach przerwy dostalam kawe Starbucksa do picia :))) Zjedlismy na lotnisku i przesiadlismy sie na lot do Dzakarty. W Dzakarcie znow sie przesiedlismy w Emirates Airlines , w ktorych klimatyzacja byla ustawiona jak na biegun polnocny - wrocilismy do Emiratow. Wzielismy taksowke do Ewy, a stamtad nasz duzy czerwony samochod do domu.
Dziewczynki w ogole nie byly zmeczone i usiadly przed TV - a mysmy zdrzemneli sie pare godzin i do pracki ukochanej – brrr !

niedziela, 1 sierpnia 2010

Witamy po przerwie

Po dlugiej przerwie postaram sie powrocic do pisania bloga.
jutro...;)

Published with Blogger-droid v1.4.8

środa, 26 maja 2010

Rozmowa z dziadkiem

Zadzwonilismy do rodzicow Jasia. Izunia wziela telefon by porozmawiac z dziadkiem.
Dziadek opowiada jej ze w Polsce jest powodz i w Krakowie wszystko zalane.
A Izunia na to:
- I ciocia Madzia sie utopila?
Na szczescie jest wysoka i sie nie utopila :)

czwartek, 20 maja 2010

Jak szybko ostudzic mleko...

Dzieci rosna i madrzeja wiec powoli nie ma co o nich pisac. Na szczescie mam jeszcze Jasia ;)....
Przed wczoraj bylam strasznie zmeczona a dziewczyny bawily sie w
najlepsze. Powiedzialam wiec wszystkim dobranoc. Poprosilam Jasia by
umyl, przebral i nakarmil dzieci i padlam.
Wczoraj Kuleczka
opowiedziala mi ze tatus zrobil jej mleko tak gorace ze poparzyla
sobie jezyk. Potem dodala ze wogole to tata zapomnial o mleku i to Iza
sciagnela je z ognia.
Pytam wiec Jasia jak to bylo z tym mlekiem. A
Jas mowi "no bylo troche za gorace, ale wrzucilem do niego kostki lodu
by wystyglo szybciej" !!!!!

piątek, 19 marca 2010

Co robimy gdy sie pali?

Leniwie spedzalismy sobie piatek w domu gdy w budynku rozdzwonil sie alarm przeciw pozarowy. Po chwili zostal wylaczony. Ja nadal siedzialam przy kompie, dziewczynki sie bawily i tylko Jas sie przejal.
"co robisz?" - spytalam
"sprawdzam czemu dzwoni - w przeciwienstwie do Ciebie ja sie przejmuje pozarem"
Po chwili przyszedl i mowi "naprawde smierdzi dymem"
Wstalam - wystawilam glowe na klatke - rzeczywiscie smierdzi.
"No to wszyscy szybciutko zakladamy buciki i idziemy na spacer" - zdecydowalam
"To za chwile - ja musze jeszcze wziasc prysznic" - odpowiedzial moj przejety pozarem Jas :)))))))))))))))

~ Sasiedzi obiad przypalili. Budynek nadal stoi.

niedziela, 10 stycznia 2010

Seszele - Dzien 6

Po krotkiej przerwie wznawiam pamietnik o Seszelach. W miedzy czasie bylismy w Kenii i gdy tylko zakoncze Seszele wezme sie za Kenie.
Wszystkim czytelnikom skladamy spoznione, ale bardzo serdeczne zyczenia Szczesliwego Nowego Roku.
----
Na 10. mielismy zabukowane konie. Sniadanie zaczynali podawac ok. 8. Obudzilismy sie wczesniej, ale nie chcialo nam się wstac.
Dziewczynki rano uzupelnialy swoje pamietniki, a potem poszly sie pochlapac w basenie. Co prawda basen w tym hotelu nie byl nawet w polowie taki ladny jak ten w Cocdemer, ale dziewczyny lubia taplac sie w wodzie.
Na sniadanie byl bufet. Pewnie francuski, skoro wszyscy inni byli Francuzami. W kazdym razie Francuzi jedza dziwne rzeczy. Bylo troche owocow, tosty, maslo, dzem i miod do tostow oraz nalesniki. Jas wymyślił, ze bedzie jadl nalesniki z owocami i napakowal sobie te owoce do nalesnikow. Coz, najwazniejsze ze dziewczynki cos zjadly. I pojechalismy na konie. Mimo, ze się nie spieszylismy, i tak bylismy 15 minut przed czasem.
Stadnina liczy 12 koni i sa to jedyne konie na calych Seszelach. Sa to tez najwieksze zwierzeta na Seszelach, dlatego wielu tubylcow boi sie koni. Pare lat temu jakis Austriak dostal pozwolenie na sprowadzenie tych zwierzat na wyspy. Podobno w ogole sie nimi nie zajmowal i konie biegaly wolno, depczac i wyjadajac uprawy na pobliskich polach. Ludzie byli niezadowoleni i jakis czas pozniej Austriaka wyrzucono. Konie odkupila od niego Czeszka. Dostala ona pozwolenie na zalozenie stadniny i prowadzenie rekreacyjnej jazdy konnej. Przyjaznila sie z kobieta z Poludniowej Afryki - Taja. Taja pracowala w tym czasie jako informatyk, wiele podrozowala i byla zmeczona ciaglym stresem. Gdy wiec jej czeska przyjaciolka postanowila, ze musi na jakis czas wrocic do ojczyzny, Taja podjela sie pracy w stadninie. Taja kocha konie, chociaz na wyspie nie ma weterynarza, ktory by sie na nich znal, ani kowala, ktory moglby je podkuc. Czyta wiec o opiece nad konmi i robi, co moze. Trwa to juz jakies 2 - 3 lata. Mimo, ze nadal konie to jej milosc, to taka praca, w ktorej - jak sama Taja przyznala - "nie uzywa sie mozgu", jest nie dla niej. Marzy wiec, by wrocic do informatyki i nie wiadomo co bedzie dalej z konmi. W stadninie zatrudniaja dwie osoby do czyszczenia i karmienia koni. Poza tym takim amatorom jak my towarzysza mlodzi ludzie, wolontariusze – nami zajmowali się studenci ze Szwecji, Finlandii i Anglii. Dwoje wlasnie szlo na studia i zrobilo sobie rok przerwy przed ich rozpoczeciem, a jedna dziewczyna juz skonczyla studia i przyjechala tu na 6 tygodni, przed podjeciem pracy.
Chwile jechalismy przez gesty, zielony las, a potem wyjechalismy na plaze. Nie byl to co prawda galop, tylko raczej step z momentami klusu, ale i tak bylo przyjemnie. Nawet Kuleczka nie musiala jechac ze mna, tylko miala wlasnego konia. Iza pieknie siedziala w siodle i byla zachwycona, ze znow jezdzi. Ula juz w polowie drogi mowila, ze bardzo jej sie podoba, ale jednoczesnie pytala, kiedy koniec :))))))))
Na wieczor mielismy zamowiony lot helikopterem nad cala wyspa, ale mielismy do niego jeszcze jakies 5 godzin.
Przed wyjazdem z Emiratow Izunia znalazla w internecie sciezki trekkowe i kilka z nich wydrukowala. Pojechalismy na jedna z nich. W miedzyczasie troche padalo, ale lasy na Seszelach sa tak geste, ze deszcz nie przedzieral sie na nasza wysokosc. Bylo chlodno, przyjemnie i zielono. Bylo tez stromo. Trasy nie sa dobrze oznaczone i wlasciwie znaki sa tylko w miejscach, gdzie wydaje się, ze sciezka zginela. Iza dzielnie pedzila przodem, jakby to byl zwykly chodnik, Jas za nia (by sie mimo wszystko nie zgubila), a Kuleczka i ja na szarym koncu. Przypomnielismy sobie, ze kiedys w Polsce Uli podobalo sie, ze Iza jest pania przewodnik, a ona jest aspirantka. Mysle, ze nawet nie rozumie co to znaczy, ale bardzo podoba jej sie slowo „aspirantka". Bo co chwila pyta kim ona jest :)
Gdy wiec powiedzialam jej, ze przeciez ona jest aspirantka, to ucieszyla sie tak bardzo, ze nagle dostala skrzydel i popedzila do Izy. Chwile szlismy wiec wszyscy razem. Trasa zaczela robic sie coraz bardziej stroma i mimo iz lesna drozka byla naprawde bardzo przyjemna, nawet ja sie zmeczylam. W pewnym momencie Ula usiadla i powiedziala, ze dalej nie idzie. Usiadlam wiec z nia (calkiem zadowolona, ze i ja sobie odpoczne, a to nie ja narzekalam :) ) i powiedzialam Jasiowi i Izi, by szli dalej.
Ula jest bardzo do mnie podobna. Czasem jest to fajne, ale ma to tez swoje minusy. Np. jest tak samo lakoma na slodycze jak ja. I tak jak ja, gdy zostala bez Jasia, to bylo widac, ze stracila pewnosc siebie. Zerknela na mnie, by znalezc w doroslej mamie podpore - jednak się zawiodla. Boje sie ciemnosci i bycia sama. Bylo jasno, ale w tym lesie nie bylo zywego ducha. Zaproponowalam jej, by wsiadla mi na plecy i w ten sposob popedzimy za tatusiem. Szlysmy wolniej, ale slyszalysmy, ze gdzies z przodu wesolo pokrzykuje Iza. I tak doszlysmy do metalowej drabinki doczepionej do olbrzymiego kamienia. Nie wiedzialysmy czy mamy na nia wchodzic i zaczelysmy nawolywac Jasia i Ize. Niestety, nasza odwazniejsza czesc rodziny nas nie slyszala. Wdrapalysmy sie wiec po kolei po drabince i dech nam zaparlo.
Wrazenie bylo takie, jakby czlowiek nagle z dziury wyszedl na powierzechnie. Moze to nie najlepsze porownanie bo "dziura" byla tez piekna, ale bylysmy tam otoczone drzewami. A tu nagle wyszlysmy na zupelnie plaskie miejsce (kamienie), z ktorego widok ciagnal sie na cala jedna strone Mahe. W dole zobaczylysmy malutkie lotnisko, ulice, hotele... Slowem - seszelska panorame:)
Podeszlysmy kawalek, a tam czekala juz reszta rodzinki, ktora ucieszyla sie na nasz widok. Okazalo sie ze doskonale nas slyszeli, za to my nie slyszalysmy, ze nam odpowiadaja. Zrobilismy pare zdjec i zaczelo robic sie pozno, a na popoludnie mielismy zamowiona kolejna atrakcje...
Droge powrotna przeszlismy troche szybciej. Zawsze latwiej zejsc niz wejsc. Szlismy razem, w ciszy - cieszac sie przyroda, zielenia i oczywiscie soba.
Nagle, gdzies za nami, uslyszelismy glosy. Bardzo sie zdziwilismy, bo wczesniej nikogo nie bylo. Po chwili dogonila nas para. Dziewczyna byla na pewno Europejka, a chlopak pewnie z Seszeli. Niosl w rekach olbrzymi noz. Chcielismy go przepuscic, a on chcial przepuscic nas. Wtedy Jas powiedzial, ze z takim nozem to naprawde moze isc przodem. Chlopak sie rozesmial i powiedzial, ze to jest noz do roslin. Para popedzila przodem. Jak widac zyjemy i piszemy, wiec nie czaili sie na nas nigdzie za rogiem. Prawdopodobnie gora, na ktorej byliśmy, jest polaczona z innymi sciezkami i gdy ktos zna droge, to mogl tu dojsc z innej sciezki.
Gdy dochodzilismy do samochodu, znow zaczelo padac. Wsiedlismy i zjechalismy w dol do miasta. Lotnisko helikopterow znajduje sie w tym samym miejscu co zwykle lotnisko. Bylo ono prawie puste, tylko przy helikopterach siedzialy dwie osoby. Pilot i jedna kobieta. Do wylotu mielismy jeszcze chwile.
Zaczelismy wiec z nimi rozmawiac. Okazalo się, ze sa bardzo mili. Ona byla z Seszeli, on z Tanzanii. Dziewczynki bardzo zaprzyjaznily sie z pilotem i Iza od razu umowila sie z nim, ze ona bedzie siedziala z przodu. W koncu weszlismy do srodka. Jako, ze o tej porze nie ma samolotow, to wyjscie z lotniska bylo zamkniete. Musieli specjalnie kogos wolac, by wpuscic nas do poczekalni, a potem wypuscic na plyte lotniska. Takim samochodzikiem jak na polach golfowych dojechalismy do helikoptera. Jakos sobie ianczej taki helikopter wyobrazalam. Myslalam, ze bedzie miał otwarte drzwi i ze bedzie mozliwosc wygladania przez nie. Ten mial zamkniete drzwi, chociaz mial otwierane okienko. Z tylu byla laweczka z 3 siedzeniami i sluchawki na uszy, bysmy sie slyszeli. Z przodu 2 siedzenia i wiecej miejsca. Ostrzeglam pilota, by nie informowal Izy czego ma nie dotykac. I polecielismy. Fajne uczucie gdy zamiast rozpedzic sie i wzbic w powietrze, maszyna od razu uniosla nas do gory. Pilot latal nad cala wyspa. Widzielismy nasz sliczny hotelik oraz mnostwo innych hoteli. Rozne wyspy porozrzucane malowniczono naokolo Mahe. Iza bardzo chciala dotknac chmury - marzyla o tym od dawna. Wlecielismy wiec w chmury, Iza otworzyla okno i dotknela chmury... po czym wszyscy otworzylismy okna i zrobilismy to samo. Potem polecielismy na druga strone wyspy i ogladalismy zachod slonca z wysoka. Wydawalo sie, ze latamy dopiero pare minut, ale minelo cale pol godziny, a nawet 35 minut, gdy wyladowalismy z powrotem na lotnisku. Z plyty wlasnie startowaly samoloty - mysliwce patrolujace pobliskie wody w poszukiwaniu piratow. Jas byl zachwycony i zrobil jeszcze pare zdjec.
Wejscie na lotnisko znow bylo zamkniete, wiec tym razem postanowiono, ze nas przepuszcza wejsciem dla pracownikow.
Wracajac, zatrzymalismy sie w restauracji, chwalonej w Lonely Planet, na rybke. Na poczatku bylo bardzo fajnie. Ladne miejsce. Dla dzieci mieli kolorowanki i kredki. Duzy wybor ryb. Godne najlepszych opinii w Lonely Planet. Jednak im dluzej czekalismy, by nas obsluzono, a potem, by przyniesiono rybe, tym mniej nam sie podobalo. W koncu, po 1,5 godziny dostalismy jedzenie. Dzieci byly tak zmeczone, ze usypialy przy stole i nie byly w stanie juz nic zjesc. Ja wzielam sie za rybe (zreszta przepyszna), a w tym czasie dziewczynki rzeczywiscie usnely. Jas zabral je wiec do samochodu, a ja szybko skonczylam kolacje. Potem chodzilam za kelnerka tak dlugo, az mi podala rachunek i wreszcie wyszlismy. Jedzenie super. Polecam tym, ktorzy maja mnostwo czasu i nie umieraja wlasnie z glodu.
Wrocilismy do hotelu i tak zakonczylismy dzien.

środa, 16 grudnia 2009

Seszele - Dzien 5

Wstalismy bardzo wczesnie. Bylismy pewni, ze sniadanie zaczyna sie o 7 i chcielismy, zeby dziewczynki spokojnie zjadly. Zeszlam z nimi pare minut po siodmej, ale okazalo się, ze dopiero o 7.30 mozna wejsc do restauracji. Zabralam je wiec, by zrobic pare zdjec w hotelu. Potem uregulowalismy rachunek. Jas zniosl rzeczy do samochodu. Zdaje sie, ze wbrew temu, co jest napisane w przewodnikach, Seszele sa bardzo bezpieczne.

Zadzwonilismy do pana z wypozyczalni spytac go, czy bedzie o 8.30 na przystani, by odebrac samochod. A on powiedział, zebysmy zostawili samochod na parkingu - kluczyki pod wycieraczka i otwarte drzwi. Rzeczywiście, z wyspy trudno ukrasc samochod :)

Gdy dojechaliśmy, Jas przekonal strażnika, by pozwolil nam wjechac samochodem do samego portu. Wysiedlismy tam z bagazami i wtedy Jas pojechal zaparkowac. Zostawilam dziewczyny, by pilnowaly bagazu i poszlam kupic bilety. Statek z Praslin do Mahe miał plynac godzine.

Postanowilismy zaszalec i kupic sobie miejscowki w business class. Bylismy jedyni. Za to mielismy wlasnego kelnera, ktory serwowal nam napoje i proponowal jedzenie, ale nie bylismy glodni. Gdy tylko statek ruszyl, chcialam wstac go obejrzec, ale zarzucilo mna tak mocno, ze dostalam choroby morskiej i reszte podrozy pamietam jak przez mgle. Za to Jas i dziewczyny poszli na gore i urzadzili sobie konkurs: kto wejdzie po schodach nie trzymajac sie poreczy!!

Tym razem przedstawiciele biura Creole nie czekali na nas, poszlam wiec poszukac samochodu. Znalazlam jeden w biurze przy porcie, ale dziewczyna stamtad powiedziala, ze trzeba by na niego czekac 20 minut. A potem okazalo się, ze na zewnatrz stali ludzie i tez reprezentowali biura wynajmujace samochody. Bez problemu wypozyczylismy wiec autko i ruszylismy do hotelu. Nasz hotel znajdowal sie po drugiej stronie wyspy, musielismy wiec przeprawic sie przez gory. I tu ostrzeżenie. Pierwszy hotel reklamował sie, ze jest "directly on the beach" i rzeczywiscie byl dokladnie na plazy. W folderze tego drugiego było napisane: "beach view". Faktycznie, znajdowal sie on po drugiej stronie ulicy, dosc wysoko i rozciagal sie z niego widok na plaze...

Hotel byl ladny. Rodzinny. Nastawiony na Francuzow - bylismy jedynymi osobami nie mowiacymi po francusku. Podobnie jak w pierwszym hotelu dostalismy welcome drink i poszlismy do pokoju. Pokoj byl maly, drewniany i czysty. Poza wanna w lazience mial przybudowke z duzym prysznicem, no i oczywiscie piekny taras wychodzacy na ocean, z którego to tarasu, jak sie potem okazalo, bylo widac zachod slonca. Przy recepcji zobaczylismy ze reklamuja wycieczke na ktora nie udalo nam sie pojechac z Praslin, powiedzielismy wiec, ze jestesmy nia zainteresowani.  Oznajmili nam, ze ok. 19 przyjdzie pan, ktoremu mozemu zapłacić za wycieczke. Dziewczynki poplywaly w basenie i pojechalismy zwiedzac wyspe.

Dojechalismy na duza plaze. Dzieci chcialy sie ochlapac, wiec wysiedlismy z samochodu. My z Jasiem spacerowalismy brzegiem, a dziewczyny taplaly sie tuz obok. Byl to pierwszy (i jedyny) raz gdy nie mielismy przy sobie recznika, wiec kupiliśmy go potem w sklepie z pamiątkami.

Wracając, zamowilismy frytki na wynos oraz wode i, spoznieni na spotkanie, wrocilismy do hotelu. Niestety, nie udalo nam sie zlapac tego pana od wycieczki – powiedział podobno, ze przyjdzie nastepnego dnia rano. Dziewczynkom zamowilam w hotelu rybe do frytek, a nastepnie, zmeczone po calym dniu pelnym atrakcji, poszly spac.

W tym czasie w Lonely Planet znalezlismy numer pobliskiej stadniny koni i zadzwonilismy dowiedziec się, czy mozna by nastepnego dnia pojeździć tam konno. Udalo sie zabukowac jazde na 10 rano, wiec zadowoleni poszlismy spac.

 

Seszele - Dzien 4

Nastepnego dnia rano, gdy sie obudziłam, Jas jeszcze spal. Dzieci nie bylo w pokoju. Pamiętając, ze poprzednio siedzialy na tarasie, wyszlam zobaczyc czy ich tam nie ma. Siedzialy cichutko i zachwycaly sie ptaszkami, skaczacymi po trawie. Iza zaczela opowiadac ile to roznych ptaszkow zdazylo tam od rana przyleciec. Weszlam do pokoju, wzielam niezjedzona pizze z poprzedniego dnia i odlamalam kawalek. Dalam dziewczynom, by pokruszyly i rzucily ptaszkom. Natychmiast zlecialo sie ich cale stado, ktore zaczelo wyjadac okruszki.

Tego dnia nie mielismy nic w planach, wiec zbieralismy sie powoli. Po sniadaniu poszlysmy z Iza poplywac kajakiem. Fajnie nam sie plywalo, ale nie moglysmy odplynac za daleko, bo na 9.30 Iza umowila sie na pomoscie na karmienie rybek. Gdy doplynelysmy do brzegu, obie dziewczynki pognaly na pomost. Przyszla tam pani z chlebem i dziewczynki rzucaly go tloczacym sie rybkom. Potem Iza postanowila z nimi poplywac i weszla do wody. Jednak nie chciala byc sama i szybko wyszla. Dziewczynki chcialy pobawic sie w basenie, wiec Jas poszedl przekopiowac troche zdjec na zapasowa karte (konczylo nam sie miejsce w aparacie), a ja polozylam sie kolo basenu i czytalam sobie ksiazke.

Zaczal padac deszcz. Izie i Uli to nie przeszkadzalo, ale ja schowalam sie pod daszek. Gdy przestalo padac, wybralismy sie na zaplanowany wczesniej spacer po rezerwacie przyrody. Byla niedziela i zaden przewodnik nie chcial z nami isc. Iza wziela wiec mape i powiedziala, ze ona nas poprowadzi. To byl rezerwat, w którym rosla przede wszystkim ich tutejsza roslina: - Coco de mer. Spacer byl nie dlugi, za to byl bardzo mily - znow moglismy cieszyc sie przyroda.

Potem dziewczynki zrobily sie glodne. Była 16, a w hotelu konczyli wydawac obiady o 15.30. Mimo poznej pory, pojechalismy do hotelu. Okazalo się, ze Ula bez problemu dostanie frytki i ze maja jeszcze jedna rybe, ktora przygotuja dla Izy. Nawet mnie udalo sie dostac salatke z wedzonym tunczykiem. W tym czasie Jas pojechal sprobowac zarezerwowac nam wycieczke na nastepny dzien, ale niestety nie udalo sie. W zwiazku tym postanowilismy wyjechac wczesnie rano

Po obiedzie, gdy wrocil Jas i gdy dziewczynki wszystko grzecznie zjadly (lacznie z lodami), wzielismy nasze okularki i zeszlismy na hotelowa plaze. Woda byla bardzo plytka i bardzo spokojna, wiec Jas, Iza i ja poszlismy daleko w morze. Ula siedziala na moich plecach, ale tez sie cieszyla, ze jest z nami. Zalozylismy okularki i obserwowalismy podwodne zycie. Gdy nadszedl zachod slonca stwierdzilismy, ze poprzedniego dnia niepotrzebnie jechalismy na te „specjalna" plaze, bo najlepiej widac go z naszego hotelu. Zrobilismy pare zdjec i wrocilismy do pokoju.

Nastepnego dnia o 9 rano odplywal nasz statek. Dziewczynki poszly wiec wczesniej spac, a my sie spakowalismy. Nadszedł czas pozegnania z Praslin.

 

 

Seszele - Dzien 3

Zerwalismy sie wczesnie rano. Chcielismy isc na sniadanie o 7.30, gdy tylko otworza restauracje. Tego dnia Jas zaplanowal wyprawe na La Digue (czyt. LaDig). Mozna wykupic zorganizowana wycieczke, ale postanowilismy ze pojedziemy sami. Wiedzielismy ze o 9 rano odplywa statek, którym mozemy poplynac na La Digue. Guvin, ktory powital nas pierwszego dnia, a potem zajmowal sie dziecmi, spytal nas rano, jakie mamy plany.

Gdy powiedzielismy ze wybieramy sie na La Digue, zaoferowal ze zadzwoni i zarezerwuje nam miejsce na lodce. Przy sniadaniu spotkalismy Malu – okazalo się, ze jej rodzina tez ma zamiar poplynac na La Digue. Po wrazeniach dnia poprzedniego obu dziewczynkom (Izie i Uli) dopisywal apetyt i po sutym sniadaniu (do tej pory znalam tylko z opowiadan, ze Iza tyle jada – w Polsce) bylismy gotowi do drogi. Pojechalismy do Jetty, czyli do portu. Zaparkowalismy samochod i poszlismy wykupic zamowione bilety. Mozna bylo usiasc gdzie sie chcialo – my  usiedlismy na gorze. Gdy tylko dziewczyny zwietrzyly, ze Malu tez jest na statku i siedzi na dole (w pomieszczeniu klimatyzowanym, a nie jak my, na sloncu) to od razu pobiegly na dol.

Po dotarciu na miejsce szybko zeszlismy na dol, by dziewczynki nie zgubily sie w tlumie. Zaproponowalismy, ze razem wynajmiemy rowery i pojezdzimy po wyspie. Okazalo sie jednak, ze rodzina Malu miala zamowiona taksowke. Na calej wyspie sa 4 taksowki i jesli chce sie z takiej skorzystac to trzeba odpowiednio wczesniej ja zamowic. Poza taksowkami glownym srodkiem lokomocji sa wlasnie rowery. Mysmy od poczatku planowali zwiedzanie na rowerach. Juz gdy wychodzilismy z portu, dopadl nas czlowiek, ktory wypozyczyl nam trzy rowery – dla mnie z siedzonkiem dla Uli, a dla Jasia z koszykiem na nasze bagaze. No i ruszylismy w trase. Iza prowadzila i wybierala trase. Podjazd na miejsce widokowe okazal sie zbyt stromy, wiec postanowilismy pojechac w kierunku plazy. Bylo naprawde przyjemnie, cieplutko, ale nie upalnie. Wokol wszystko kwitlo. I bylo tak super zielono.

Dawno, dawno temu, gdy mialam 12 lat, poznalam dziewczynke - Hebe, ktorej ojciec z oszczednosci wynajal piwnice przerobiona na mieszkanie. W tym 'domu'  nie bylo ani jednego okna. Heba miala zwyczaj opowiadac, ze u nich w Egipcie maja piekny dom z duzymi oknami. Wtedy dziwilo mnie, czemu ciagle mowi o tych oknach, a mama wytlumaczyla mi, ze ludzie maja tendencje do wyolbrzymiania rzeczy, ktorych im brakuje. Nazwalysmy to syndromem Heby i przez lata cale gdy ktos tak przesadzal, przypominalysmy sobie te historie. Zatem ta zielen we wszystkich moich opowiadaniach to wlasnie taki syndrom Heby. Emiraty sa niezwykle pieknym, ale pustynnym krajem. Nawet w sztucznie zazielenianym Abu Dhabi nie ma 1/10 tej roslinnosci, ktora rosnie w naturze. Dlatego wszedzie, gdzie jezdzimy, zwracam uwage na ilosc roslin, ilosc odcieni, w ktorych mozna podziwiac zielen, jej gestosc oraz ogolnie kazdy inny detal. Ale wracajmy na piekne, zielone :) Seszele.

Trzeba bylo podjechac kawalek pod gore, a rowery zuzyte przez multum turystow mialy nie najlepsze przerzutki. Najpierw mnie, a potem Izi spadl lancuch. Postanowilismy wiec nie uzywac przerzutek i poprowadzic rowery pod gore. Oplacalo się: zjazd w dol dostarczyl nam prawdziwej dawki adrenaliny. W ogole nie pedalujac, pedzilam w dol bez hamulcow. Jas i Iza jechali bardziej odpowiedzialnie - ale za to zostali gdzies daleko z tylu. Potem bylo nastepne podejscie i znow zjazd w dol, az wreszcie dotarlismy na plaze. Rozebralismy sie do kostiumow, wzielismy reczniki (bylismy przygotowani) i pobieglismy do morza. Ula po pierwszej probie postanowila, ze jednak bedzie sie bawic na brzegu. Miala racje, to nie byla bezpieczna plaza. Fale byly ostre i silne. Ja jednak kocham morze i bardzo chcialam wejsc, a Iza, która jeszcze nie rozumie co to niebezpieczenstwo, za to lubi robic to, co najbardziej niebezpieczne, postawila pojsc ze  mna. Chcialam wejsc z nia dalej, zeby przejsc poza linie zalamania sie fal. Pokazalam Izi, jak przeplynac pod taka zalamujaca sie fala. Nie przewidzialam jednak, ze dalej prad bedzie tak silny – ciagnal w strone morza. Widzialam, ze Iza sie troche przestraszyla. Powiedzialam je by "zlapala" nastepna fale i dala sie jej poniesc w strone brzegu. Nawet gdy prad ciagnie w strone morza, plynac pod woda zawsze mozna wrocic na brzeg. Iza, lapiac fale, plynela pod woda – na to liczylam no i udalo się. doplynelysmy do brzegu. Przyznalam, ze popelnilam blad, wyciagajac male dziecko w morze i zaproponowalam, bysmy zbudowali zamek z piasku. Potem bawilismy sie w zakopywanie sie nawzajem. Ogolnie reszte czasu spedzilysmy juz grzecznie nad brzegiem. Zaczelo sie robic goraco, nie chcielismy by dziewczyny sie spalily, wiec po okolo godzinie postanowilismy, ze czas ruszac w dalsza droge. Tym razem najpierw trzeba bylo popchac rowery kawal drogi pod gore. Musze przyznac, ze bylam naprawde dumna z naszych dziewczynek. Iza bez szemrania pchala swoj rower, a Ula zeszla z mojego roweru i piela sie w gore na wlasnej „dwojce". W koncu wspielismy się na szczyt i ja (z Ulą) rzucilysmy się w szalenczy ped w dol. Po drodze minelismy szalas tubylca, w ktorym ten robil na poczekaniu soki i koktajle ze swiezych owocow. Wszyscy chetnie sie napilismy i ruszylismy w dalsza droge. Dojechalismy do plantacji, gdzie wejscie bylo platne. Mozna tam ogladac miejsce, gdzie dawniej pracowali niewolnicy. Dodatkowa atrakcja jest minipark zolwi oraz statek piracki. I tak, zwiedzajac, doszlismy do restauracji. Gdy wjezdzalismy, zaczal padac deszcz. Zaparkowalismy wiec rowery i poszlismy pod restauracyjny daszek. A tam obiad jadla... Malu z rodzina. Dzieci sie bardzo ucieszyly.

Jako ze nie wzielam z Emiratow mojego kapelusza, a nowy, ktory kupil mi Jas, zostal w samochodzie, to zaczelam w miedzyczasie odczuwac na mojej glowie wplyw slonca. Nie mialam ochoty jesc i pulsowalo mi w skroniach. Wypilam prawie butelke wody i polozylam glowe na stole. Obudzilam sie 40 minut pozniej - pilnowala mnie Kuleczka. Zlote dziecko w zupelnej ciszy zajmowalo sie soba , ale nie zostawilo mamusi samej ani na chwile. W tym czasie, jak sie potem dowiedzialam, Jas z Iza poszli obejrzec plaze, ktore znajdowala sie kolo restauracji. Czulam sie juz duzo lepiej, wiec zaplacilismy i mimo nadal padajacego deszczu pojechalismy w dol, na rynek. Pierwotnie mielismy zamiar wracac ostatnim statkiem o 18, ale po tylu godzinach bylismy juz zmeczni i postanowilismy wrocic godzine wczesniej. Wlasciciela rowerow nie bylo, ustawilismy wiec rowery w wypozyczalni (zaplacilismy za nie z gory, wiec bylismy pewni, ze facet sie domysli i je znajdzie), kupilismy drobne pamiatki i sukienke dla Izy i poszlismy na statek. W drodze powrotnej siedzialam juz na dole, w klimatyzowanym pomieszczeniu -  po 15 minutach bylismy z powrotem na Praslin.

Do zachodu slonca zostalo okolo 45 minut. Ula chciala na kolacje pizze, Iza – bufet hotelowy. Jas zabral nas na plaze z tabliczka: "Sunset point". Niestety, na niebie pokazaly sie chmury i w ostatnim momencie zamiast zajsc za morzem, slonce skrylo sie w chmurach na horyzoncie. Ula usnela w samochodzie, a Iza poznala dwoje seszelskich dzieci. Mowily tylko po swojemu, ale mimo to dzieci szybko sie dogadaly. Iza rozebrala sie do majtek i wszystkie dzieci wskoczyly do wody. Myslalam, ze polozymy Ule spac i pojdziemy na kolacje, ale Ula budzila sie co jakis czas, przypominajac o swojej pizzy. No to pojechalismy po pizze. Skonczyly nam sie rupie (czyli ichniejsze pieniadze), a pan nie mial mi jak wydac z euro. Bylo juz pozno, gdy ruszylismy na poszukiwanie ATM. W koncu udalo sie wszystko zalatwic i wrocilimy do hotelu. Do tego czasu Ula zasnela juz jak kamien, wiec pizza wyladowala na stoliku. Jas byl tak spalony po plazy, ze nie mial sily sie ruszyc i marzyl o chlodnej kapieli. W zwiazku z tym Iza i ja postanowilysmy same zejsc na bufet. Tego dnia bufet nosil tytul "Polow Rybaka". Wszedzie lezaly surowe ryby (podpisane), a naokolo stali kucharze i mozna bylo sobie nabrac rybe, a nastepnie zamowic jak sie ja chcialo przyrzadzic: na grillu, smazona, etc. Nalozylysmy sobie troche ryb plus salatke i zjadlysmy. Gdy wrocilysmy do pokoju, nawet Iza byla zmeczona. Usiadla, by opisac wspomnienia w pamietniku, ale chyba nawet ich nie skonczyla opisywac, bo usnela.